Są takie sytuacje na drogach publicznych, że najlepsi kierowcy, okazują się bezradni wobec zaskakującej sytuacji na drodze. O ile doświadczeni kierowcy jakoś potrafią, choć nie zawsze, wyjść obronną ręką z niespodziewanego wtargnięcia zwierzęcia czy błędu innego uczestnika ruchu drogowego, to zwykli posiadacze prawa jazdy, najczęściej kończą podróż na drzewie lub w rowie. Nie zawsze przeżywają.
Obsadzanie poboczy dróg drzewami rozpoczęto już w Królestwie Polskim w latach 20-tych XIX wieku, kiedy motoryzacja nie istniała. Po drugiej wojnie światowej Zarządzeniem Ministra Komunikacji z dnia 5 marca 1946 r., w sprawie wydania instrukcji o zadrzewieniach dróg publicznych, na dobre rozpoczęto akcję sadzenia drzew przy drogach. Celem, który lakonicznie opisany jest w paragrafie 1 zarządzenia, było …”kultywowanie piękna w budownictwie drogowym”. Drugie i ostatnie zdanie par. 1 brzmiało: „Posadzone drzewa powinny harmonizować z szatą roślinną danego krajobrazu i stanowić jego ozdobę”. W 1939 r. w Polsce zarejestrowanych było niespełna 32 tys. samochodów, które poruszały się na terytorium większym o prawie 80 tys. km kwadratowych. Przed wojną powierzchnia Polski liczyła bowiem 390 tys. km kwadratowych. Tuż po wojnie liczba samochodów w Polsce wynosiła kilka tysięcy sztuk. W 1949 r. liczba ta wzrosła do 29 tys. sztuk. Obecnie w naszym kraju zarejestrowanych jest 30 mln pojazdów. Ich parametry techniczne oraz moc silników są nieporównywalne do samochodów, jakie poruszały się po glinianych, szutrowych i kamiennych drogach z czasów, kiedy minister komunikacji wydał swoje zarządzenie w 1946 r.
Czy jesteśmy niewolnikami przydrożnej flory?
Po II wojnie światowej, samochód z silnikiem spalinowym na kaszubskich drogach, stanowił nie lada ciekawostkę. Kiedy w końcu po wojnie, w 1951 r. z taśmy FSO zjechał pierwszy powojenny samochód wyprodukowany w Polsce – GAZ M-20 Pobieda, z silnikiem o mocy 50 KM, mało kogo stać było na jego kupno, poza elitami społecznymi w dużych miastach. Społeczność w małych ośrodkach i na wsiach, przemieszczała się głównie wozami konnymi i motocyklami z odzysku. W dalszych podróżach pomagała odradzająca się kolej. A tymczasem gęsto nasadzone drzewa przy piaszczystych drogach, ochoczo pięły się ku niebu. Te drzewa posadzone zgodnie z zarządzeniem ministra z 1946 r., stoją do dziś. I mają mnóstwo fanatycznych obrońców, do których nie trafiają żadne argumenty. Nawet te o wartości życia ludzkiego, o niewyobrażalnych tragediach rodzin, tracących swoich bliskich w wypadkach, kończących się na drzewie. Co czwarty wypadek w Polsce, to zderzenie samochodu z drzewem, które nie absorbuje siły uderzenia. Ok. 15 proc. ogółu wszystkich ofiar śmiertelnych, traci życie na drzewach. Do wyobraźni oszalałych z nienawiści do nie swojego życia fanatyków, nie trafia nawet rozpaczliwy komentarz wybitnego polskiego kierowcy rajdowego Krzysztofa Hołowczyca, który dzięki specjalnej klatce bezpieczeństwa montowanej w każdym samochodzie rajdowym, chodzi jeszcze wśród żywych. Hołowczyc, który mimo swoich umiejętności miał wielokrotnie „spotkanie” z drzewem, wiele razy z powodu stada saren i dzików, które nieoczekiwanie wbiegły na jezdnię, pisze tak: „Ile ludzi musi jeszcze zginąć, żebyśmy wreszcie zrozumieli, że drzewa nie mogą rosnąć przy drodze! Rocznie w Polsce w zdarzeniach z drzewami ginie kilkaset osób! Wyobraźcie sobie jaki to bezmiar tragedii dla ich najbliższych… Tysiące zostaje inwalidami do końca życia… Tylko dlatego, że ktoś bezmyślnie posadził drzewo przy drodze – bo tak robili już nasi dziadowie, w czasach gdy podróżowało się furmankami. Nie ma żadnego usprawiedliwienie dla śmierci na przydrożnych drzewach kilku tysięcy Polek i Polaków tylko w ostatniej dekadzie.”
Aleje śmierci mają się dobrze. Niektórzy uważają, że to normalne.
Miniony rok potwierdził tezę o tym, że przydrożne drzewa stanowią śmiertelne zagrożenie dla uczestników ruchu drogowego. Umierają nie tylko kierowcy, ale także pasażerowie, którzy nie mieli żadnego wpływu na sposób kierowania pojazdem. Osierocają kilkuletnie dzieci, zostawiają młodych współmałżonków bez środków do życia i całe rodziny w głębokiej żałobie. Komunikaty służb zazwyczaj zawierają zdanie: „Z nie wyjaśnionych przyczyn”. Nie wiemy zatem, czy ktoś zajechał drogę, czy wjechał innemu kierowcy na jego pas, gwałtownie zahamował, czy na drogę wybiegły zwierzęta, itp. Ale wiemy jedno. Na gęsto obsadzonej drzewami drodze, nie ma możliwości na ucieczkę i uratowanie życia, przez zjechanie pojazdem w pole, rów czy krzaki. W grudniu 2018 r. na drodze Nowa Karczma – Egiertowo zginęła 55-letnia pasażerka skody, którą kierował jej mąż. Jadąc wolno i ostrożnie wpadł w poślizg i uderzył w drzewo. Kilka dni później w Lipowcu, na drzewie roztrzaskał się młody zapaśnik Cartusii Kartuzy. W lutym 2019 r., także na drodze wojewódzkiej 224, na odcinku Nowa Karczma – Egiertowo, 19-letnia dziewczyna, kierując volkswagenem wpadła w poślizg i uderzyła w drzewo. Zmarła kilka dni później w szpitalu. Także w lutym na drodze wojewódzkiej 221, kierowca mercedesa wpadł na drzewo w Szumlesiu Królewskim. Przeżył. W lipcu zabił się na drzewie radny Rady Miejskiej Kartuz Paweł Szlas. Także w lipcu, na drodze Karsin – Wiele 35-letnia kierująca wpadła na przydrożne drzewo. Tego samego dnia, na drodze Kościerzyna – Rybaki, podróż na drzewie zakończył 40-letni Białorusin. W tych dwóch wypadkach, pięć ciężko rannych osób trafiło do szpitala. W sierpniu na wyjątkowo nieprzyjaznej drodze Nowa Karczma – Egiertowo, życie stracił 63-letni mężczyzna, którego ford owinął się wokół drzewa. Droga ta zwana przez mieszkańców aleją śmierci, pochłonęła już setki istnień ludzkich. W grudniu, w odstępie kilku dni, dwa samochody wylądowały na drzewach rosnących w skrajni drogi wojewódzkiej 221 w Szumlesiu Szlacheckim. Życie stracił tam 25-letni kierowca, osierocając 1,5-roczną córkę. W drugim przypadku kierowca walczy o życie. Zdarza się, że kierowcy przekraczają prędkość i tracą panowanie nad pojazdem. Ale nie oznacza to, że karą za to przewinienie ma być śmierć lub kalectwo i zniszczony samochód.
Ekologizm – nowa religia?
Abstrahując od absurdalnych tłumaczeń organów ochrony środowiska, nie udzielających zgody na wycinkę przydrożnych drzew z powodu zamieszkującego je „bogactwa” przyrodniczego, należy wspomnieć o nowych, szalonych ideologiach rodzących się w lewicowych nurtach, w myśl których następuje floroizacja i animalizacja człowieka oraz uczłowieczanie zwierząt i roślin. Tylko w chorych głowach zrodzić się może myśl, że człowiek w niczym nie jest lepszy od dzikiej świni (vide: pytanie poseł Klaudii Jachiry z PO na komisji sejmowej), czy, że dojenie krów to molestowanie i gwałt (vide: europoseł „Wiosny” Sylwia Spurek). Te same środowiska twierdzą, że przydrożne drzewa w niczym nie ustępują ludziom a nawet ich przewyższają, gdyż w koronach drzew, kwitnie bogate życie przyrodnicze. Nic więc dziwnego, że kiedy wybitny katolicki hierarcha ks. abp. prof. Marek Jędraszewski nazwał poczynania tych środowisk ekologizmem i nowym totalitaryzmem, stojącym w sprzeczności z biblijnym przesłaniem, aby człowiek czynił sobie ziemię poddaną, rzuciły się na niego całe sotnie lewackich ideologów i watahy pożytecznych idiotów, odsądzających metropolitę krakowskiego od czci i wiary. Wygląda więc na to, że pod naciskiem obłąkanych, zielonych terrorystów, długo jeszcze ludzie zabijać się będą na przydrożnych drzewach, a instytucje ochrony środowiska lekceważyć będą życie ludzkie i stawiać je niżej niż życie jednokomórkowych tworów, zamieszkujących korony przydrożnych, naznaczonych śmiercią drzew.
BM