Samorząd Wywiady

„Ruszył festiwal populistycznych obietnic”

„O kiełbasie wyborczej” z Dariuszem Męczykowskim, liderem Samorządnego Pomorza rozmawiał Dariusz Tryzna, redaktor naczelny.

Dyskusja odnośnie finansów publicznych staje się szczególnie żywa w okresie kampanii wyborczej. Wtedy bowiem odbywa się istny koncert obietnic i zapowiedzi. Jak Pan ocenia takie postępowanie?

Politycy, obiecując najróżniejsze przywileje, wypłaty, dodatki liczą, że ich wyborcy nie zorientują się, że aby dać najpierw trzeba skądś lub komuś zabrać. Rzeczywiście słuchając parlamentarzystów twierdzących, że 500+ trzeba zmienić na 800+ możemy odnieść krótkotrwałą satysfakcję. Tyle że potem przychodzi rachunek za prąd, nowa stawka ubezpieczenia ZUS, kolejna podwyżka cen wody i wywozu nieczystości i wtedy możemy sobie uświadomić, że pieniądze na realizacje obietnic wyborczych nie biorą się z kieszeni polityków, ale z naszych własnych portfeli.

Jestem przekonany, że już czas, żeby poszukać tych, którzy planują przywrócić porządek i sprawiedliwość w gospodarowaniu finansami, aby nie obciążać podatników kosztami populistycznych obietnic. Kiełbasa wyborcza może bowiem okazać się dla wielu bardzo niestrawną potrawą.

Czy według Pana obietnice rządzących mają pokrycie?

Wyobraźmy sobie sytuację, że jesteśmy przeciętną rodziną, która co miesiąc z pensji męża i żony ma do dyspozycji 6 tys. złotych. Stałe wydatki na żywność i rachunki pochłaniają 75% tej kwoty. Na okazjonalne zakupy, koszty leczenia, incydentalne rozrywki wydawane jest kolejne ok. 20% zarobków. Na czarną godzinę udaje się zaoszczędzić 5% przychodów. Jak można by ocenić postępowanie ojca rodziny gdyby zaproponował, że z okazji wakacji planuje przeznaczyć na wyjazd zagraniczny całej familii 5 tys. złotych a od września każdemu z trójki dzieci będzie przyznawał po 250 złotych kieszonkowego. Na pewno padłoby pytanie skąd zamierza wziąć pieniądze. Gdyby odpowiedzią była wysoko oprocentowana pożyczka bankowa na pewno reszta rodziny nie wyraziłaby na to zgody. Tymczasem tak właśnie wygląda gospodarka finansami prowadzona w Polsce przez upartyjnione rządy.

Od czterech dni płaca minimalna wynosi 2784 zł netto. Czy uważa Pan, że to jest też działanie polityków w ramach obietnic wyborczych?

Kiedy słyszymy, że planowana płaca minimalna powinna wynosić 4242 zł brutto miesięcznie trzeba zadać sobie dwa pytania? Kto ma takie środki zapewnić i z czego? Odpowiedź jest trywialna. Pracodawcy-przedsiębiorcy ze swoich zysków lub administracja budżetowa z kolejnych podatków i opłat. Jasne jest, że przedsiębiorcy nie mogą wyjąć jakichś tajemniczo ukrytych pieniędzy i po prostu zacząć płacić więcej. Co zatem nastąpi? Po prostu będą zmuszeni podnieść ceny swoich produktów i usług. Tak tworzy się inflacja, która najbardziej dotyka najuboższych. W takich momentach można odnieść wrażenie, że zapowiedzi polityków idą w stronę apokaliptycznej sentencji: „Po nas choćby potop”. Skutki różnych socjalnych pomysłów rządu i parlamentu ponoszą bowiem również samorządy oraz środowiska wynagradzane z pieniędzy budżetowych. Jak czuje się pielęgniarka, policjant, nauczyciel czy żołnierz zawodowy, kiedy jego pensja coraz bardziej zbliża się do tej szumnie ogłaszanej przez rząd płacy minimalnej.

Jakie skutki według Pana niesie za sobą koncert obietnic wyborczych?

Przedsiębiorcy zmuszani do wypłaty wyższych wynagrodzeń minimalnych, a więc tych dla pracowników o najniższych kwalifikacjach muszą szukać sposobu na pokrycie podwyżek także dla personelu eksperckiego, a tym samym podnosić swoje przychody, aby nie finansować podwyżek z kredytów, tak jak czyni to rząd w sferze pracowników budżetowych, bo w finale skazywałoby ich takie działanie na bankructwo. Co za tym idzie muszą podnosić ceny swoich produktów i usług i tak magiczne koło zatacza krąg napędzania hiperinflacji. My zaś słyszymy w mediach szumne zapowiedzi jak to Polacy będą doganiać najbogatsze kraje Europy w skali zarobków. Wtedy dopiero widać, że rządzący nie mają żadnego realnego doświadczenia w prowadzeniu własnej działalności biznesowej i praktycznej znajomości ekonomii. Być może jest też inne wyjaśnienie takiego postępowania. Doskonale znają skutki swojego działania, ale z uwagi na poczucie bezkarności i przekonanie, że wyborcy i tak nie mogą skazać ich na pokrycie dziury budżetowej z prywatnych majątków robią nam przysłowiową „wodę z mózgu”.

Czym według Pana powinni się kierować rządzący w konstruowaniu oferty dla obywateli?

Powiem starą zasadą księgowego. Wydaje tyle ile mam. Rząd powinien wydawać tyle ile zbierze od podatników. Oczywiste jest, że trzeba zadbać o bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne. Podatki są więc naszą składką, aby pokryć koszty funkcjonowania policji, straży pożarnej, wojska oraz wymiaru sprawiedliwości. Dzięki tak zagospodarowanym pieniądzom społeczeństwa może ono liczyć, że ktoś zadba o jego ochronę przed przestępcami i agresorami zewnętrznymi. Podatki nowoczesnego państwa od dawna mają też funkcję solidarnościową. Wspomagają ludzi, którzy w wyniku różnych okoliczności losowych nie są w stanie funkcjonować bez pomocy państwa: chorych, niepełnosprawnych, bezrobotnych, bezdomnych, w różnych kryzysach.

Dzisiejsza sytuacja Polski jest o tyle bardziej skomplikowana, iż na obciążenia podatkowe ma wpływ Unia Europejska, która również planuje ustanowić własne podatki.

Tylko uświadamiając sobie konsekwencje „że rząd nam da” tylko tyle ile nam wcześniej zabierze mogą uchronić nas przed wzrostem inflacji. Być może skłoni to nas również do refleksji przy urnie wyborczej do wyboru rządzących, którzy mających nieco więcej doświadczenia w prowadzeniu działalności gospodarczej, rozwiązywania problemów w samorządzie i praktycznej wiedzy ekonomicznej. Takich kandydatów do władzy, którzy na własnej skórze odczuli skutki „dobroczynnej” działalności polityków dbających o interesy partii, a nie zwykłych obywateli.

Dziękuję za rozmowę.

Komentarze